Pojechałam do Walencji po rekord Polski w maratonie
Polska Agencja Prasowa: Jak ocenia pani trasę maratonu i pogodę w Walencji? Czy te czynniki były kluczowe w uzyskaniu rekordu Polski?
Aleksandra Lisowska: Tak naprawdę oba te elementy w dniu biegu są najważniejsze. Forma formą, ale jakby warunki atmosferyczne i trasa byłyby trudne, to na pewno o rekord kraju byłoby dużo trudniej. A w formie najlepszej nie byłam i nie miałam luzu w bieganiu, ale trasa była bardzo szybka i płaska. Nie było żadnych wzniesień i podbiegów. Pogoda też panowała idealna. Nie było ani za zimno, ani za ciepło. Warunki były stworzone do bicia rekordów. Pierwszy raz startowałam w tak prestiżowym maratonie, gdzie na trasie było tylu ludzi. Dopiero na 13. kilometrze dotarłam do pacemakera, który prowadził bieg na wynik 2:26. To świadczy o tym, jak dużo osób uczestniczyło w tym maratonie. Wszystko ułożyło się perfekcyjnie i przełożyło się na końcowy efekt, choć nie byłam w optymalnej dyspozycji.
PAP: Jaka była pani taktyka na ten bieg?
A.L.: Chciałam biec równo i przyspieszyć na ostatnich dwóch kilometrach, bo wiedziałam, że to mój trzeci maraton i ostatni start w tym roku. Organizm był już zmęczony, czułam to na treningach. Ale byłam jak zaprogramowany robot. Wiedziałam, że trzeba zrobić solidną pracę i utrzymać formę. Zresztą cały ten sezon był solidnie przepracowany. Wiedziałam, że jeśli dopisze zdrowie oraz będzie dobra trasa i pogoda, to powinnam złamać 2:26, choć spodziewałam się, że będzie to kosztowało mnie mniej wysiłku. Wszystko było zaplanowane. Na półmetku miałam czas 1:13.01, czyli drugą połówkę przebiegłam minimalnie szybciej. Nadrobiłam na ostatnich dwóch kilometrach, podobnie jak w Rotterdamie, gdy walczyłam o minimum na igrzyska w Paryżu. Miałam rezerwę i wierzyłam, że dam radę w końcówce.
PAP: Nie było obaw, że rekord jednak ucieknie?
A.L.: Podobno był moment kiedy zwolniłam i oddaliłam się od rekordu, ale wiedziałam, że trzeba ruszyć na ostatnich dwóch kilometrach. Na samym finiszu uginały mi się nogi i miałam chwilę zwątpienia, gdy zobaczyłam zegar, bo zmęczenie było coraz większe. Zamknęłam oczy i powiedziałam sobie, że jednak ten rekord musi paść. Gdy wbiegłam na metę i zobaczyłam czas 2:25.52, to byłam już spokojna, ale upewniałam się jeszcze, czy na pewno pobiłam rekord Polski.
PAP: Celowała pani w taki wynik właśnie pod koniec sezonu czy ten sukces jest dla pani zaskoczeniem?
A.L.: Wiedziałam, że zrobiłam wiele treningów na dużych prędkościach i dam radę to zrobić. Z drugiej strony dosyć późno skończyłam zgrupowanie w górach i nie miałam pełnej świeżości. Spodziewałam się jednak szybkiej trasy i dobrej pogody. Moim celem było trzymanie tempa na 2:26. Wiedziałam, że jeśli wytrzymam do 40. kilometra i ruszę w końcówce, to powinno się udać. I rzeczywiście wszystko odbyło się tak, jak sobie założyłam. Celem był rekord Polski i czas poniżej 2:26. Pojechałam do Walencji z nastawieniem, że to zrobię i innej opcji nie brałam pod uwagę. Miał być rekord Polski, no i jest.
PAP: Poprawiła go pani o 16 sekund. Poprzednią rekordzistką była Małgorzata Sobańska, która w 2001 roku uzyskała czas 2:26.08. Czy na tym poziomie to znacząca różnica?
A.L.: Wynik poniżej 2:26 jest bardzo fajny. To już naprawdę europejski poziom. Uważam jednak, że w przyszłości stać mnie na 2:23. Jednak ten rok był trudny. To były moje czwarte w tym roku przygotowania do maratonu. Pierwszy miałam biegać już w lutym, ale po drodze doznałam dwóch urazów. Później był maraton w Budapeszcie, gdzie zaszwankowało zdrowie, bo miałam problemy żołądkowe. Po mistrzostwach świata rozpoczęłam przygotowania do maratonu w Walencji. Nie liczę, ile przebiegłam kilometrów w tym roku, ale to był pracowity i bardzo trudny okres. Cieszę się, że potrafiłam się zmobilizować, byłam zdrowa i udało się zejść poniżej 2:26. Jestem świadoma, że stać mnie na więcej, ale w tym roku już nic bym z siebie nie wykrzesała. Teraz muszę odpocząć, zregenerować się i podziękować swojemu ciału za to, że wytrzymało ze mną, bo nie miało lekko. Bardzo ciekawe, jak szybko będę w stanie pobiec, gdy będę wypoczęta, po drodze nie będzie się nic działo i będę miała do przebiegnięcia tylko jeden maraton w roku.
PAP: Zwyciężczyni maratonu w Walencji - Etiopka Worknesh Degefa - uzyskała czas 2:15:51. Czy takie wyniki są w ogóle w zasięgu biegaczek z Europy?
A.L.: Uważam, że nie. Dziewczyny z Kenii i Etiopii urodziły się do biegania na takim poziomie. Europejkom trudno zbliżyć się do granicy 2:20. Myślę jednak, że 2:23 jest realne w moim wykonaniu. Uważam, że Europejki mogą tyle biegać. Natomiast na mistrzostwach świata czy igrzyskach olimpijskich rekordy życiowe nie grają tak dużej roli, ponieważ tam bardziej chodzi o taktyczne rozegranie biegu, np. Amerykanka Molly Seidel zajęła trzecie miejsce w igrzyskach w Tokio. Przegrała tylko z Kenijkami, ale za nią były dziewczyny, które miały dużo lepsze "życiówki", a jednak je pokonała. Panowały wtedy trudne warunki atmosferyczne, bo było bardzo gorąco, trasa też nie należała do lekkich, a jednak pokazała, że olimpijskie podium jest realne dla kogoś spoza Afryki. To bardzo motywujące, że na najważniejszych imprezach rekordy się nie liczą.
PAP: Jak spędziła pani ostatnie dni i tygodnie przed maratonem? Podobno była pani na zgrupowaniu w Szklarskiej Porębie...
A.L.: Owszem. Przygotowania do tego maratonu były dosyć krótkie i bardzo intensywne. Od razu po odpoczynku po MŚ w Budapeszcie przygotowywałam się jeszcze do półmaratonu w Czechach. Potem miałam tylko 12 dni przerwy i poleciałam do Kenii, gdzie spędziłam miesiąc. Do Afryki leciałam zmęczona fizycznie i psychicznie, ale potrafiłam się odbudować przez cztery tygodnie. Później poleciałam na Wojskowe MŚ do Lucerny w Szwajcarii, gdzie startowałam w półmaratonie. Tam pobiegłam blisko rekordu życiowego, więc wiedziałam, że jest dobrze. To był dobry prognostyk i fajne przetarcie przed maratonem. Prosto ze Szwajcarii pojechałam do Szklarskiej Poręby na 3,5 tygodnia. Tam zrobiłam całą robotę do maratonu. 10 dni przed startem w Walencji wróciłam do Olsztyna, gdzie była już zima, więc nie było szans, by zrobić jakiś mocniejszy trening. Ostatni tydzień biegałam na bieżni u siebie w domu. To mnie uratowało. Poza tym trener dał mi trochę wolnego, więc organizm zaczął się regenerować. Jak widać fajnie wyszło.(PAP)
Autor: Maciej Gach
mg/ pp/